czego nauczyło mnie Au Pair w Anglii
Podróże,  Program Au Pair

5 rzeczy, które nauczyło mnie Au Pair w Anglii

Do tej pory pamiętam, jak trzęsły mi się nogi, kiedy żegnałam się z rodzicami i szłam na odprawę, a serce niemal podchodziło mi do gardła. Tak oto pierwszy raz w życiu zostałam pozostawiona sama sobie, między Okęciem, a Heathrow. Emocje buzowały we mnie niczym woda gotująca się na największym ogniu pod przykryciem.  1 kwietnia 2016 roku zaczęła moja pierwsza przygoda z programem Au Pair.

Zanim wyjechałam na Erasmusa, a później wyemigrowałam do Holandii, miałam zupełnie inny pomysł na życie. Był nim gap year i program Au Pair.

Wiele osób z mojego otoczenia uważało, że popełniam duży błąd, żeby nie powiedzieć głupotę, jadąc na Au Pair. Sądzili, że oprócz języka nic więcej się nie nauczę i jedynie stracę czas. Ja miałam inne zdanie na ten temat, a wyjeżdżając z Anglii jeszcze bardziej utwierdziłam się w swoim przekonaniu.

Ostatniego dnia mojego pobytu za granicą, zostawiłam moim hostom mały prezencik. Znajdował się tam między innymi liścik „What I know”. Napisałam chyba z trzydzieści punktów, które mówiły o tym, czego nauczyło mnie to doświadczenie. Niektóre żartobliwe w stylu „Cebula nie jest taka zła i można ją dodać od czasu do czasu” lub „Nie wolno krzyczeć i uciekać przed krowami, bo zaczynają cię gonić”, a niektóre… Bardziej refleksyjne. Zobaczcie sami. Wbrew pozorom, to nie jest wpis tylko dla osób, które wybierają się na Au Pair.

1. Jak ogarnąć życie będąc Au Pair

Au Pair są zazwyczaj młodymi dziewczynami, tuż po maturze, które wcześniej mieszkały z rodzicami. Można więc sobie wyobrazić, że niektóre z nich przeżywają niemały szok. W końcu z dnia na dzień zmienia się wszystko. Lądujesz w obcym kraju, gdzie wszyscy mówią w obcym języku, jedziesz do obcego domu, w którym mieszkają obcy ludzie, i których obcymi dziećmi musisz się zajmować.

To brzmi może trochę mało zachęcająco, ale dla mnie taki skok na głęboką wodę był jedną z lepszych rzeczy, która pozwoliła mi zrozumieć, że… Świat wcale nie jest taki straszny. Przynajmniej ten cywilizowany. Proszę mi tu nie wyskakiwać z komentarzami „To sobie pojedź do Syrii!” ; )

Czasami można czuć się sparaliżowanym, kiedy znajdujesz się za granicą w zupełnie nieznanym mieście i się w nim nie odnajdujesz. Albo zgubisz portfel i musisz iść na policję, załatwić sprawę w banku lub zwyczajnie zapytać o drogę. Z początku prawdopodobnie poczujesz dyskomfort językowy, wystraszysz się i zestresujesz, ale spokojnie. Jeśli o mnie chodzi, to z czasem po prostu dotarło do mnie, że w razie problemów wystarczy po prostu… poprosić o pomoc. Może nie od razu ktoś nam jej udzieli, ale życzliwi ludzie są wszędzie i to dzięki nim wizja wielkiego świata nie przeraża aż tak bardzo.

2. Nie zawsze dostaniesz to, czego chcesz, ale być może dostaniesz to, czego potrzebujesz

Jedną z pierwszych ofert od agencji Au Pair dostałam od azjatyckiej rodziny buddyjskich lekarzy z Manchesteru. Mieli siedmioletnią córkę, którą musiałabym po prostu odprowadzać do szkoły i zajmować się nią po szkole. Praca jak marzenie! Uzgodliśmy co trzeba, ja zaczęłam szukać lotów i wtedy… Coś nie wyszło. Rodzina zrezygnowała z programu i udała się na wakacje do Nowej Zelandii, a mnie została tylko gorycz po po okazji, którą przegapiłam.

Koniec końców zamiast do Manchesteru trafiłam do Winchesteru – miasteczka, które jest jakieś trzy razy mniejsze od mojego miasta rodzinnego. Mało tego! Dotarłam w zasadzie na wioskę oddaloną jakieś 6 km od miasta, skąd autobusy jeździły może cztery razy dziennie. I ta piętnastominutowa przyjemność kosztowała mnie aż 6 funtów!

Przyznam bez bicia, że trochę pośpieszyłam się z wyborem rodziny, bo gdzieś z tyłu głowy chodziła mi myśl, że lepszy rydz niż nic. I szczerze mówiąc wizja jakiejś angielskiej wiochy niespecjalnie mnie wtedy przekonywała.

Ten wybór okazał się jednak zadziwiająco trafny!

Dlaczego? Z kilku powodów. Po pierwsze, pokochałam Winchester. Każde wyjście do miasta – niezależnie, czy byłam sama, czy z kimś – powodował u mnie wystrzał dobrego samopoczucia. Nie wiem, jaki jest antonim słowa „przytłaczający”, ale tak z pewnością można określić to właśnie miasto.

Poza tym, sama wieś, w której mieszkałam była po prostu przepiękna. Typowo brytyjska, z niesamowitymi widokami, ścieżkami (przez które kilka razy się zgubiłam) i unikalnym klimatem. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek w moim życiu tak często chodziła na spacery. Mogłam siedzieć na drzewie przy rzece i poczuć się jak Ania z Zielonego Wzgórza.

Nic zadziwiającego, że z moich marzeń o tętniącej życiem metropolii nic nie wyszło – taki urok mojego życia. Jednak w tym przypadku, mimo wszystko, jakoś nie żałowałam tego, że żyję w małym miasteczku. I uwierzcie – jeśli kiedyś  będziecie w Winchesterze, to zrozumiecie dlaczego!

3. Kawa jest super

Moja przygoda z Au Pair nie była idealna. Było dużo płaczu i lamentowania, nie zawsze dogadywałam się z dziećmi. Kilka razy chciałam odejść.

Mimo wszystko, miałam wtedy wrażenie, że pomimo przeciwności, życie tam jest łatwiejsze, a ja – szczęśliwsza. Pewnie dlatego, że dostawałam cotygodniowy zastrzyk gotówki, której nie musiałam wydawać na czynsz czy wyżywienie. Primark stał się moim drugim domem (wtedy nie wiedziałam jeszcze, że fast fashion jest złe, i że lepiej przejść się do second handu) a balsamy, kosmetyki, czy jedzenie (którego nie dostanę w Polsce) kupowałam jak szalona. Zaczęłam pić kawę w fancy kawiarniach, choć nigdy nie miałam takiego zwyczaju. Wydawało mi się, że takie rzeczy materialne sprawiają, że czuję się szczęśliwa. Miałam ledwie osiemnaście lat, a moje potrzeby były dość błahe.

Kiedy wróciłam do Polski, trudno było mi odnaleźć się nowej-starej rzeczywistości. W pierwszych dniach wydawało mi się, że już nigdy nie będzie tak cudownie i beztrosko, jak podczas Au Pair. Szybko jednak uświadomiłam sobie, że szczęście nie jest zależne od miejsca. Nie trafiłam przecież w sam środek raju. Właściwie, to niekiedy „raj” brzmiałby wręcz śmiesznie, biorąc pod uwagę niektóre zdarzenia. Skoro więc potrafiłam korzystać z danych mi możliwości wtedy, to czemu nie mogę teraz?

Kawa jest po prostu super. Czy to w Anglii, czy to w moim mieście.

4. Warto czasem podróżować samemu, ale czasem lepiej wziąć kogoś ze sobą

W początkowych tygodniach mojego wyjazdu, bardzo bałam się samotnych podróży. Raz chciałam wybrać się do Oxfrodu, ale żadna z moich koleżanek nie mogła mi towarzyszyć w tamtym czasie. Już chciałam zrezygnować z tego pomysłu, ale moja hostka namówiła mnie, żebym jechała sama.

Wiele moich podróży po Anglii było samotnych. Przykładowo, podczas bank holiday sama udałam się nad morze (Bournemouth&Swanage), gdzie zresztą spotkało mnie kilka przygód. Pamiętam, że zapomniałam wtedy dwóch bardzo ważnych rzeczy: pinu do karty i przejściówki. Miałam więc jedynie 15 funtów w gotówce na trzy dni i telefon, który zaraz padnie, uniemożliwiając mi kontakt z opiekunami. Małam dylemat: zrobić piękne zdjęcia czy oszczędzać baterię w razie wypadku. Cóż… Zdjęcia faktycznie wyszły ładne. Gdybym miała kompana, to zaoszczędziłabym sporo nerwów. Jednak dzięki temu byłam zmuszona poradzić sobie sama i jakoś dałam radę. Dotarłam do domu z naładowanym telefonem, a i nawet funt mi został.

Poza tym miałam okazję posiedzieć sama na wysokim klifie, z którego widok był… No, sami zobaczcie:

Czasami doskwierała mi samotność

Głównie dlatego, że mieszkałam pod miastem, gdzie średnia wieku mieszkańców wynosiła jakieś 50 lat, a jedyną koleżankę poznałam dopiero pod koniec wyjazdu.

Jak wspomniałam wcześniej, bardzo lubiłam chodzić na spacery po mojej wsi, bo widoki były naprawdę zapierające dech w piersiach. I choć nie miałam nic przeciwko, by spędzać czas w samotności, to czasem nachodziły mnie myśli, że przydałby się obok ktoś, kto mógłby pooglądać ze mną te kwiatki.

Jeśli więc o podróże, to chyba każdy musi określić sam, czy lepiej się czuje spędzając czas samemu, czy z kimś. W moim przypadku? Organizowanie wyjazdu, szukanie noclegów, połączeń, a później samo zwiedzanie było cennym doświadczeniem, które nauczyło mnie… Cóż, nie być sierotą życiową. Poza tym, doszłam też do wniosku, że samotność jest czasem potrzebna. Po prostu, żeby samemu trochę doświadczyć wszystkiego w okół nieco bardziej intensywnie. Nie mogę jednak zaprzeczyć, ze niektóre rzeczy warto przeżyć z drugą osobą.

5. Ludzie są super

Jak wspomniałam wyżej, w mieście bywałam tylko w weekendy, bo w tygodniu to było raczej trudno ze względu na połączenia autobusowe. Miałam więc mniej możliwości, by spotkać się z innymi uczestniczkami Au Pair. Nie oznacza to oczywiście, że nie poznałam ich wcale. To były miłe dziewczyny, ale nie one stanowią trzon tego podpunktu.

Ludzie, których tam poznałam byli z wielu zakątków świata. To byli moi znajomi z angielskiego, sąsiedzi, rodzina moich hostów. Zapoznałam się z kilkoma Hiszpanami, Niemcami, Włochami, oczywiście Anglikami, ale nie tylko. Miałam koleżanki i kolegów także z Brazylii, Filipin, Nepalu, Pakistanu, a nawet Syrii.

Oczywiście, nie każda z tych osób była mi bardzo bliska, ale to nie zmienia faktu, że mogłam się od nich wiele nauczyć. Ja nie wiedziałam zbyt wiele np. o Nepalu i naprawdę cieszę się, że mogłam poszerzyć swoją wiedzę właśnie w ten sposób. W końcu lubię uczyć się od ludzi.

Czy warto było jechać na program Au Pair?

Minęły prawie trzy lata odkąd wyjechałam na swój pierwszy program Au Pair, a rok odkąd napisałam ten wpis. To niesamowite, jak niektóre rzeczy niegdyś wydawały mi się wyzwaniem, a dziś są na porządku dziennym. Jednakże gdyby nie Au Pair, prawdopodobnie wciąż sprawiałyby mi trudność. Koniec końców, na pewno nie żałuję tej przygody, bo dzięki niej ostatecznie mogłam rozpocząć życie na emigracji.

I, jak to mówią, the rest is history.

Ja korzystałam z agencji Aupair.pl i ją serdecznie polecam!

About

Zakochana w podróżach absolwentka dziennikarstwa. Sercem w Hiszpanii, obecnie w Holandii. Przeżyła atak wściekłych krów.